„Kolejny nudny wywiad dla kolejnego nudnego magazynu.”
Wiedział o tym. Tym lepiej, że wciąż przypominał mu o tym agent, który zadzwonił do niego z samego rana, informując go o tym jakże ważnym wydarzeniu. Kolejny dzień, kolejny wywiad dla kolejnego magazynu o życiu, cele brytach i plotkach, który nie wyróżniał się absolutnie niczym od dziesiątek podobnych magazynów – no, może poza krojem czcionki czy też ułożeniem słów w artykule. Czasami miał wrażenie, że wszystkie te artykuły w tych jakże „ekskluzywnych” magazynach są pisane masowo przez jedną czy dwie osoby. Potem jakiś program komputerowy po prostu zmieniał kolejność słów zdaniu, ewentualnie wyszukiwał proste synonimy raz użytych słów, po czym wstawiał je do artykułu. Wszystko szło przed ostateczne oko korektora, który tekst badał do pojedynczego atomu, po czym słał tekst do druku.
Wyszedł z łóżka, przeciągnął się i poddając się ciężkości i ustawieniu geograficznemu swych odnóży poddał się całkowicie ich woli, dając się bez reszty zaciągnąć co marmurowo-akrylowej łazienki. Dlaczego, do jasnej cholery, wybrał akurat taką łazienkę? Dopiero teraz zdawał się dostrzegać nieskończony kicz figur poustawianych obok luksusowej wanny z 30 dyszami zapewniającymi jakieś 14,600 kombinacji masażu wodnego. Odkręcił gorącą, parującą wściekle wodę, która zaczęła napuszczać miniaturowe akrylowe jezioro, w którym za chwilę miał zanurzyć swoje ciało. Nie mógł zapomnieć o niezwykle bogato pieniącym się płynie do kąpieli, który wlewał obficie pod strumień niemalże wrzącej wody, co obfitowało ogromnym przyrostem piany połączonym z mgłą wywołaną zderzaniem się gorącej wody z chłodnymi akrylowymi ściankami „źródła rozkoszy”, jak zachwalał wannę producent w broszurze, którą nabył jakiś czas przed zakupem w skupie materiałów budowlanych.
Wiedział doskonale, że ma dużo czasu. Wywiad do szmatławca miał się odbyć dopiero o 15:00, a była dopiero 11:00. Postanowił wziąć kąpiel rano, ponieważ wyczerpujące eskapady i podboje ostatniej nocy nie pozwoliły mu na dotarcie do łazienki – kiedy już poczuł pod swym ciałem własne łóżko z kurewsko drogim materacem, zrobionym na zamówienie zresztą – nic nie było w stanie oderwać go od pochłaniającej go bez reszty senności, w którą zapadł nie zważając na cielesne zapachy. Cielesne zapachy były zresztą najmniejszym z jego zmartwień. Nie przejmował się tym teraz – niecałe 10 godzin później, wchodząc do wanny pełnej bąbelków i wody bliskiej temperatury wrzenia. Był jakoś naturalnie uodporniony na gorącą wodę – podejrzewał, że wszyscy, który by tu teraz weszli, wyskoczyliby, skowycząc wniebogłosy po dotknięciu zabąbelkowanego lustra wody palcem tudzież pośladkiem. Ale nie on. Dla niego temperatury bliskie wrzątku były niestraszne, niegroźne, niczym dziecięcy pistolet na strzałki.
„Aż dziw bierze, ile to zwyczajni, nudni, szarzy zjadacze chleba chcą wiedzieć o wyblichtrowanych i przeraźliwie nudnych w swojej intensywności życiach wymuskanych cele brytów” – powiedział głośno do siebie, w szumiącej cicho echem tysięcy rozrywanych jednocześnie bąbelków piany łazience. Po chwili skrzywił się, uświadamiając sobie bezużyteczność, oczywistość i pretensjonalność użytego przed chwilą aksjomatu. Myślał o definicji aksjomatu – czy użył tego słowa w odpowiednim kontekście, dorabiając sobie cyniczny komentarz w myślach do przed chwilą wypowiedzianego na głos, zupełnym przypadkiem wyrwanym i uzewnętrznionym ciągiem myśli? Może tak naprawdę nie znał prawdziwego znaczenia słowa „aksjomat”, rzucając je bez podstawy i bez znajomości go, podobnie jak przerażająca większość ludzi nie wiedziała, w jakim kontekście i jakich okolicznościach używać słowa „bynajmniej”? Zatopiony w kontekstualnych labiryntach używania coraz to nowych trudnych słów, dopiero po chwili zauważył wodę przelewającą się przez zawór bezpieczeństwa, w który były wyposażone wszystkie wanny – nieważne, czy należały do biednego i nudnego zjadacza chleba powszedniego czy obsypanego złotem tudzież brokatem celebryty mieszkającego w otoczonych wysokimi płotami enklawach na obrzeżach miast – wszystkie, ale to wszystkie wanny posiadały zawory bezpieczeństwa chroniące użytkowników owych wanien przed niepotrzebnymi wydatkami związanymi z rozlaniem wody na znacznej powierzchni zdecydowanie dla tej wody nie przeznaczonej.
Po jakże krótkiej godzinie spędzonej na pieczołowitym umyciu każdego, nawet trudno dostępnego, kawałka ciała, wyskoczył z wanny: świeży, rześki, pełen nowej chęci do życia. Jeszcze chwilę spędził czesząc i susząc bujne włosy, które były zresztą jego dumą i jednym z jego znaków rozpoznawczych. Stwierdził nawet kiedyś, że gdyby zaczął łysieć, nie potrafiłby się pogodzić z przerażającą prawdą, co doprowadziłoby ostatecznie do przedawkowania pewnych leków, których nie powinno się przedawkowywać lub też do palnięcia sobie w łeb z broni palnej. A że za bronią palną nie przepadał (nie znosił huku karabinów maszynowych, co musiał znosić w co najmniej trzech filmach wojennych), wolał już przedawkowanie leków. Jednak póki co jego życie nie było zagrożone, jako że włosy nie przejawiały tendencji do nadmiernego wypadania (trochę zawsze przypadkiem wypadało przy każdym czesaniu czy myciu się, ale było to zupełnie naturalne). Umył zęby, zapomniał całkowicie o śniadaniu, wsiadł w samochód i kazał szoferowi (który mieszkał w domu jednorodzinnym na terenie jego posiadłości i który był gotowy o każdej porze dnia i nocy – ergo, musiał być abstynentem) wieść się na plan studia filmowego „Horyzont”, gdzie odbywał się właśnie kolejny dzień zdjęć do filmu, w którym grał (jakże by inaczej) główną rolę. Najlepiej opłacaną i najbardziej wyeksponowaną, jakby nie patrzeć.
Film, w którym występował w jednej z głównych ról, opowiadał o psie, który starał się znaleźć swoich poprzednich właścicieli. Właściciele, by znaleźć wymarzoną i ustawiającą ich finansowo pracę musieli przeprowadzić się jak najszybciej z Akron w stanie Ohio do San Bernardino w stanie Kalifornia, gdzie oczekiwało na nich mieszkanie w nowym wielopiętrowym budynku mieszkalnym o wysokim standardzie. Jedynym wymaganiem stawianym przez właściciela budynku był brak jakichkolwiek zwierząt domowych. Właściciele przeżywają poważne weltszmerce związane z zostawieniem ukochanego czworonoga na łaskę losu, w końcu decydują się wywieść go do lasu, umiejscowionego przy południowej granicy stanu, by tam go zostawić i liczyć, że poradzi sobie i w końcu jakoś zdziczeje, przez co poczyni las swoim domem i nie będzie miał chęci wracać do ludzi, których stopniowo uzna za niepotrzebnych do swojego przetrwania. Ich idealistyczne wizje nie dochodzą jednak do skutku: pies, pchany ciągiem do cywilizacji, czując jakiś wątły świat małżeństwa, z którym spędził całe życie, podąża szlakiem dwójki ludzi, którzy za (lepszym) chlebem przejeżdżają przez wiele stanów, by osiąść wreszcie w wiecznie słonecznej Kalifornii, uosobieniu amerykańskiego snu. Film ma być z założenia familijny, będzie więc wiele wzruszeń, trochę ogólnie zrozumiałego poczucia humoru i żadnego seksu. Co nie znaczy, że nie zabraknie paru sugestii wskazujących na płciowość bohaterów. Wszystko kończy się szczęśliwie: pies dociera wreszcie do właścicieli, którzy żyją obecnie w luksusowym wielomieszkaniowcu w San Bernardino i pokonują żądnego kasy kapitalistę przez przeprowadzenie się do ciasnego (ale własnego) domku w tejże miejscowości. Domek zostaje przerobiony według ich stylu, a małżeństwo żyje długo i szczęśliwie pomagając wedle zdolności finansowych lokalnym bezdomnym psom i kotom.
Napisy. Rozległe suburbia. Wesoły motyw muzyczny rozchwytywanego kompozytora, stworzony za honorarium równie rozległe co owe suburbia. Zyski ze sprzedaży. Rozdań nagród nie spodziewał się. Ot, zwyczajny film familijny z elementami komedii, jakich powstaje wiele w ostatnim czasie. Lekki throwback do lat 80., kiedy to filmy o wesołych rodzinach z wiernymi czworonogami mieszkających na identycznych do siebie i ciągnących się w nieskończoność suburbiach amerykańskich zawieżowcowanych metropolii opartych na prywatnych środkach transportu (czytaj: samochód) zdobywały niesamowitą popularność wśród widzów na salach kin Stanów Zjednoczonych Ameryki. Twórcy filmu starali się wpasować w narastającą ostatnio, niecą ironiczną fascynacją kulturą popularną lat 80. Producent, reżyser i scenarzysta liczą na dużą kasę, czy im się uda? Miał wielką nadzieję, że tak – w końcu sam miał duży udział w produkcji, zajmując w nim jedną z głównych ról. Jeśli nie główną.
Dzień zdjęciowy na planie minął do bólu zwyczajnie. Jak zwykle, zagrał swoją rolę perfekcyjnie – doskonale dogadywał się z reżyserem, dzięki czemu zdecydowaną większość scen nagrał za pierwszym razem – potrzebował powtórki tylko do dwóch czy trzech scen. Nie zdziwiło go to, ani trochę – w końcu był profesjonalistą, od początku do końca tego słowa. Był nieskończonym profesjonalistą w swoim zawodzie, jego styl grania był obiektem wzdychania wielu podrzędnych aktorzyn, który wzdychali po nocach do jego portretu zawieszonego nad łóżkiem. Wszyscy chcieli być tacy jak on, tylko nieliczni byli godni chociaż udawać go, w marnych próbo wach bycia prawdziwymi aktorami. Wiedział, że obnażał się całkowicie, jeśli chodzi o emocje, w niektórych scenach. Ale wiedział też, że emocjonalny ekshibicjonizm pomagał skutecznie windować w górę możliwości pieniężne filmu. Takie przynajmniej miał przekonanie – wierzył w nie bez reszty, wierząc w umiejętności swoje i reżysera, który w jego mniemaniu potrafiłby przekształcić gówno w żyłę złota, pulsującą mieniącymi się w słońcu samorodkami.